Dlaczego nie warto studiować.

A.
Czy warto studiować ?

To dziś dla maturzysty pytanie zasadnicze. Odpowiedź nie jest, niestety prosta. I – jak to zwykle w życiu bywa – zależy od wielu czynników. Wymieńmy te podstawowe :

  1. uzdolnienia, ogólna inteligencja, predyspozycje umysłowe czy jak to jeszcze zechcesz nazwać. Dobrego określenia tego parametru nie ma i żadne badania wyników nauczania (np. stopnie na maturze) czy inteligencji wiele tu nie wniosły. Nauczyciele Einsteina twierdzili, że jest matołem (”Er ist wirklich ein Stein”1 tzn. ”On jest rzeczywiście (tępy jak) kamień”), ale Nobla mu potem dali, a wielu prymusów nie ukończyło nawet pierwszego roku studiów2. Generalnie chodzi raczej o pewną ”łatwość przyswajania wiedzy” niż ”inteligencję”. Najlepiej ocenisz to sam. Jeśli w szkole miałeś kłopot z samodzielnym uczeniem się i często korzystałeś z pomocy kolegów (np. zrzynając ”prace domowe”) i nie lubiłeś czytać, to raczej tej ”łatwości” nie masz. W takim przypadku jeśli nie musisz (bo np. rodzice się uparli by mieć magistra) daruj sobie studia bo niewiele zyskasz, a znacznie więcej stracisz.

  2. motywacja. Może być różnej natury. Znam chłopaka, który poszedł na studia bo podjęła je jego dziewczyna. Znam takich, którzy podjęli studia bo liczyli na fajne wesołe i beztroskie przedłużenie życia na cudzy koszt. Czytałem o licznych przypadkach ”studiowania” dla otrzymania stypendium i zakwaterowania potrzebnych do w miarę łatwego podjęcia pracy w obcym mieście. Jest pewnie jeszcze tysiące innych powodów dla których ludzie podejmują studia ale ogromna większość deklaruje, że chce ”zdobyć – poprzez uzyskanie dyplomu – zawód”. To najgłupsze z możliwych uzasadnień. Jeśli tak właśnie widzisz cel studiowania to lepiej kup sobie fajny plakat. Pożytek z niego na ogół będzie podobny jak z dyplomu, może wisieć sobie nad łóżkiem, za szafą czy np. w toalecie gdzie od papieru toaletowego odróżnisz go głównie po przydatności do wykonywanych w tym przybytku czynności higienicznych. Dyplom nie gwarantuje dziś zawodu, a wkrótce będzie przeszkadzał informując pracodawcę, że jego posiadacz zmarnował kilka lat życia. Tych lat, kiedy najlepiej uczyć się można zawodu, odpowiedzialności i zarabiania oraz wartości pieniędzy.

  3. ciekawość. Nieliczni, niestety, abiturienci idą na studia ze względu na możliwości zaspokojenia ciekawości świata. Nieważne czy interesują Cię abstrakcyjne rozważania algebraiczne, fizyka kwantowa, funkcjonowanie organizmu czy stosunki międzyludzkie – jeśli tylko bawi cię stawianie pytań i szukanie odpowiedzi, idź na studia (zastanów się jednak gdzie, bo jeśli źle wybierzesz możesz dużo stracić). I ta ciekawość świata jest jedyną sensowną motywacją podjęcia studiów. Niektórzy mówią na to ”pasja poznawcza” co podobno brzmi bardziej naukowo i wzniośle. Jak zwał tak zwał, jeśli nie czujesz się takim pasjonatem podaruj sobie studia bo więcej stracisz niż zyskasz. Bez względu na Twą sytuację materialną, cechy charakteru itp.

  4. twoja osobista sytuacja życiowa (rodzinna, prawna, materialna itp.). Bywa, że człowiek ląduje w sytuacji gdzie myślenie o swojej – na ogół fatalnej – sytuacji odbija się negatywnie na jego psychicznym i fizycznym stanie. Jest tak np. w przypadku ciężkiej choroby, odosobnienia czy po tzw. ”przejściach”. W takiej sytuacji każde odwrócenie uwagi od natrętnych, negatywnych myśli jest bardzo pożądane. Podjęcie studiów jest w takim wypadku bardzo sensowne, często pozwala wyjść z psychicznego ”dołka”. Bywają też przypadki, gdy np. ciężko chory sam – poprzez własne rozważania lub eksperymenty – znajduje środek na swoją chorobę. Jednak zarówno w przypadku studiów ”dla zabicia czasu” jak i motywowanych chęcią znalezienia lekarstwa na swoje dolegliwości tematykę studiów dobierać musisz szczególnie ostrożnie. W tych przypadkach studia obiecujące (zwykle i tak fałszywie) dobrą, popłatną pracę czy tzw. ”prestiż” nie mają sensu. Równie płonne są nadzieje na dobrą zabawę; tzw. kulturalne wspólne spędzanie czasu na studiach polega najczęściej na wspólnym chlaniu piwa i samotnym leczeniu kaca.

B.
Co na studiach możesz zyskać ?

Jeśli potraktujesz studiowanie poważnie to główną z nich korzyścią jest tzw. wiedza. Uczelnie mogą zaoferować Ci bardzo różne rodzaje owej ”wiedzy”. Standardem jest, niestety, tzw. wiedza encyklopedyczna tzn. wciskanie Ci do głowy mnóstwa informacji, które znaleźć dziś możesz w wielu innych miejscach np. w internecie. Mogą to być rozmaite opisy realnie istniejących przedmiotów (np. na tzw. studiach przyrodniczych: fizyce, chemii, biologii itp. czy inżynierskich), wydarzeń historycznych czy wyobrażeń co większych mędrców o tym jak to ten świat powinien być urządzony (np. na studiach filozofii, ekonomii czy zarządzania). Sama znajomość takich opisów jest dużym atutem wszędzie tam, gdzie chcesz popisać się erudycją (np. na imieninach cioci) ale jest praktycznie bezużyteczna w jakiejkolwiek sensownej działalności np. pracy zawodowej. Tym co realnie napędza tzw. rozwój są umiejętności przetwarzania takich opisów. I tego poprzez samo poznawanie owych opisów nauczyć się nie można. To trzeba zwyczajnie wielokrotnie ćwiczyć, praktykować jak lubią mawiać np. mogący Cię kiedyś zatrudnić pracodawcy. W standardowej uczelni zrobić się tego nie da bo zwyczajnie nie ma na to czasu. Trochę lepiej jest na uczelniach medycznych i (niekoniecznie ”wyższych”) szkołach zawodowych ale i tak zawodu lepiej nauczysz się poprzez pracę a nie studia.

W niektórych uczelniach (np. na Oxfordzie, Yale czy w Standford) zyskać możesz jeszcze pewien specyficzny sposób bycia i poczucie wartości własnej osoby. Pierwsze (sposób bycia) to po prostu przyzwyczajenie do określonej formy spędzania czasu na studiach (zakładam, że masz dostatecznie dużo forsy by w tym uczestniczyć), drugie zaś (poczucie wartości) to konsekwencja tzw. prestiżu uczelni oraz faktu, że Twoi kumple ze studiów zajmować będą wcześnie ważne stanowiska w życiu społecznym (wielu zostanie np. politykami czy menadżerami), a do dobrego tonu należy kultywowanie studenckich znajomości po ukończeniu tych uczelni. I te dwie ”wartości” tj. ogólna lub ”specjalistyczna” erudycja oraz ”znajomości” to tak naprawdę wszystko co w normalnej sytuacji możesz zyskać. Zupełnie inaczej gdy jesteś naprawdę ciekawy świata i posiadasz tzw. ”pasję poznawczą”. Jeśli trafisz na dobrą uczelnię, która mniej będzie Cię nauczała, a zaoferuje więcej okazji do samodzielnych badań czy choćby luźnego pogadania z wykładowcami, to masz szansę na kilka lat fantastycznej zabawy, którą będziesz potem miło wspominał. Jeśli jednak mając wspomnianą pasję poznawczą trafisz na ”naukowców” wciskających Ci do głowy spleśniałe mądrości innych ”uczonych” to przechlapane masz nie tylko lata studiów ale i wiele możliwości późniejszej zawodowej realizacji. ”Normalne” studia nie są już dziś dla ciekawych; to jedynie przedłużenie kiepskich szkółek. Tych z pasją poznawczą zanudzą i zniechęcą.

C.
Co na studiach możesz stracić ?

Na normalnych, ”standardowych” studiach, gdzie większość zajęć to wykłady i ćwiczenia, czyli tam, gdzie zamiast studiować jesteś nauczany, prawie na pewno stracisz swój oryginalny sposób widzenia świata i Twoją kreatywność. Na tym właśnie polega nauczanie, gdzie jakiś autorytet z wysokości swej katedry przekazywać Ci będzie jego widzenie świata i (częściej nawet nie własne lecz swych nauczycieli) poglądy. Poglądy te pasują już jakoś do charakteru i możliwości poznawczych tego akurat wykładowcy ale niekoniecznie do Twoich. Tzw. ”zrozumienie” np. wykładu polega właśnie na zaakceptowaniu poglądów wykładowcy3. Nazywa się toto niekiedy ”interioryzacją” tzn. uwewnętrznieniem przyswajanej wiedzy. Dobrze jeśli wiedza ta może jakoś koegzystować z Twoim „zdrowym rozsądkiem”. Jeśli nie, jej przyswojenie podobne będzie karmieniu wilka szczypiorkiem.

Nie łudź się jednak. Normalny człowiek przyswaja każdą wiedzę tylko przez jej używanie czyli tzw. praktykę. Wiedza uzyskana poprzez wykład czy lekturę jest bardzo nietrwała. Jeśli pamiętasz coś z matematyki to może warto byś przemyślał sobie poniższy wykres przedstawiający tzw. krzywą zapominania. Hermann Ebbinghaus już w 1885 zauważył, że większość nabywanego materiału tracimy bardzo szybko (ok. 1 godzina po przyswojeniu), po czym tempo zdecydowanie spada :

m7894948

(źródło: obrazy w google na hasło „krzywa zapominania”)

Jak zapewne zauważyłeś najszybciej zapomina się zaraz po nabyciu wiedzy. W ciągu relatywnie krótkiego czasu zapominasz znacznie więcej niż przez całą resztę życia. Praktyczne wykorzystywanie nabytej wiedzy polega na jej zastosowaniu w różnych sytuacjach. Jeśli będziesz robił to natychmiast po uzyskaniu tejże wiedzy, to rzeczywiście masz szansę jej utrwalenia. Mówi się, że przeciętny człowiek opanowuje nowe słowo po 50-ciokrotnym użyciu go w różnych kontekstach. Na opanowanie czegoś bardziej skomplikowanego potrzebujesz odpowiednio więcej ”praktyki”. Na standardowych studiach możliwości takowej zazwyczaj nie posiadasz. Zamiast podawania wiedzy w małych dawkach aplikuje Ci się dwugodzinny na ogół wykład, którego większą część zapominasz jeszcze tegoż samego dnia. O normalnym zmęczeniu psychicznym spowodowanym słuchaniem i oglądaniem (np. przez rzutnik) przez bite dwie godziny cudzych poglądów wspominać nawet nie warto. Jeśli myślisz, że nie wpływa to długofalowo na Twą psychikę i zdrowie, to grubo się mylisz. To jest normalnie przymuszanie Cię do przebywania w niekomfortowej sytuacji, gdy jesteś atakowany informacją jakiej nie jesteś w stanie w podawanym tempie przyswoić. To gorzej niż absolutnie bierne słuchanie np. koncertu hard-rocka. O podobnych ”walorach” przekazywania wiedzy poprzez wykład można by napisać książkę (odsyłam zainteresowanych do odpowiednich pozycji z zakresu psychologii czy pedagogiki). Tak więc pierwsze co tracisz na wykładach to czas i zdrowie.

Uwagi powyższe dotyczą wszystkich ale nie w tym samym stopniu. Jeśli jesteś mocno zainteresowany tematyką wykładu to zazwyczaj jest on w dużej mierze dla Ciebie pewnym powtórzeniem i usystematyzowaniem posiadanej już wiedzy. W takim wypadku możesz go postrzegać jako namiastkę normalnej, interesującej rozmowy, która nie tylko nie męczy ale też daje sporo satysfakcji. Jest to, oczywiście, jedynie namiastka bo znacznie lepiej byłoby gdybyś mógł pogadać o wykładanych treściach np. przy kawie lub piwie (w umiarkowanych ilościach). Jednak żadnej uczelni nie stać na tylu ”prywatnych” wykładowców, stąd lepszy rydz niż nic, więc fajniej jest posłuchać dobrego wykładu niż w ogóle o interesujących Cię kwestiach nie słyszeć. Jeśli masz dostatecznie dużo wspomnianej wyżej ”pasji poznawczej”, to jakoś swój bierny udział w wykładzie przeżyjesz rekompensując to sobie zapełnieniem luk w posiadanej już wiedzy. W takim przypadku Twoje emocje (prawdziwe zainteresowania to również emocje) zmienią kształt Twojej prywatnej krzywej zapominania i pozwolą Ci zoptymalizować przyswajanie wiedzy. Opanujesz ją szybciej, łatwiej i w mniej stresujący sposób. Jeśli jednak tematyka wykładu Cię nudzi i żadnych pozytywnych emocji nie wzbudza to opanowanie przekazywanej w ten sposób wiedzy będzie cię sporo kosztować. I czasu i zdrowia.

Niedocenianym, niestety, aspektem współczesnego studiowania jest niszczenie tej części osobowości, która związana jest z pracą w zespole. W edukacji obowiązuje konkurencja, można powiedzieć, że jest ona (konkurencja) motorem napędzającym ją obecnie. Konkurencja, jak wszystko w naszym życiu, ma jednak zarówno dobre jak i złe strony. Te pierwsze (dobre) bazują głównie na jakichś atawistycznych rywalizacjach o jedzenie, możliwości płodzenia potomstwa etc.. Większość zwierząt stadnych żyje w systemach hierarchicznych, gdzie ciągle trwa walka o przewodzenie stadu. Być może nasz duch konkurencji jest właśnie odbiciem tamtejszej rywalizacji. W tym sensie jest on zjawiskiem naturalnym, więc jakoś pozytywnym. Z drugiej jednak strony tzw. cywilizacja wymaga współpracy tj. postawy będącej zaprzeczeniem rywalizacji. Stan pewnej równowagi między oboma zachowaniami wydaje się być dla trwania społeczeństwa, a może i ludzkości optymalny. Napisano o tym sporo mądrych opracowań4 i ja nie potrafiłbym z takim poglądem polemizować. Twój kłopot polega na tym, że twierdzenie to odnosi się również do jednostek. Ty też musisz równoważyć, naturalną niekiedy, chęć przeskoczenia Twego kolegi w pracy z koniecznością pomagania mu w wykonaniu powierzonego Wam obu zadania. To jedna z wersji znanego powiedzenia ”Opanuj siebie, a opanujesz świat”. A tej formy rozumnej powściągliwości tj. godzenia rywalizacji ze współpracą szkoła, może poza grami zespołowymi w ramach zajęć WF, bynajmniej nie uczy. ”Normalne” nauczanie wymusza rywalizację o lepsze oceny zapominając przy tym o korzyściach z pracy zespołowej. Na studiach ta forma ”wyścigu szczurów” bywa jeszcze ostrzejsza, a świadomość faktu iż oceny mają się często nijak do posiadanej wiedzy czy umiejętności powoduje dodatkowy stres i frustrację. I tego nie da się poprawić bo poziom umiejętności jest w przeciwieństwie do ilości posiadanej wiedzy wielkością niemierzalną.

D.
Jakie studia są ”trudne” a które ”łatwe” ?

Jeśli wybierzesz się na studia, bo naprawdę jesteś ciekawy świata i posiadasz wspominaną już tu wielokrotnie ”pasję poznawczą”, pytanie to Ciebie nie dotyczy. Studiuj to co lubisz; będzie to dla Ciebie na pewno łatwiejsze niż studia uznane powszechnie za ”łatwe”. Możesz mieć niekiedy problem z wyborem tzw. kierunku studiów, ale dziś w wielu uczelniach funkcjonują już studia, gdzie Ty sam możesz wybrać ”przedmioty nauczania” i stworzyć własny ”interdyscyplinarny” kierunek studiów. Uniwersytet w Pipidówie Dolnej Ci tego nie zapewni ale w wielu innych miastach możesz tak właśnie studiować. Tak więc jeśli poznawanie rzeczywistości jest dla Ciebie fajną zabawą, to nie ma sprawy; nie musisz szukać kierunków ”łatwych”. Znacznie gorzej wygląda sprawa, gdy na studia wybierasz się z innych powodów. W takiej sytuacji musisz sporządzić listę celów studiowania oraz kontrlistę swoich możliwości, które funkcjonować będą jako ograniczenia. Jak znam życie, to jeszcze przez wiele lat jako pierwszy powód podejmowania studiów większość maturzystów wybierze ”zdobycie dobrego tj. zapewniającego godziwe zarobki zawodu”. Potem będzie długa przerwa (dla głębokiego namysłu:)) a następnie pojawią się rozmaite nadzieje na miłe spędzenie kilku ”wspaniałych lat”. Smutna prawda polega jednak na tym iż jeśli studia rzeczywiście mają zwiększyć Twe szanse na tej lepszej części rynku pracy, to wiele czasu na uciechy studenckiego życia Ci nie pozostawią. Będzie to raczej okres ciężkiej, zwykle mało sympatycznej czy interesującej pracy polegającej głównie na biernym ”zakuwaniu” rozmaitych informacji i – raczej rzadkim – sprawdzaniu jak mają się one do rzeczywistości. I tyle o celach studiowania.

Z możliwościami jest zwykle znacznie gorzej. Na ”mierzenie sił na zamiary” mógł sobie pozwolić Wieszcz, Ty już niekoniecznie. Najlepiej byłoby przed podjęciem decyzji o studiowaniu poprosić o ocenę Twych możliwości jakichś ”fachowców”. Dawniej robili to zwykle pracownicy uczelni podczas egzaminu wstępnego. Dziś w większości uczelni nie tylko nie ma egzaminów wstępnych, ale wręcz istnieje potrzeba reklamowania się np. w mediach. Idzie o to by nie wypaść z rynku edukacji i zapewnić pracę swym uczonym wykładowcom. Twoich interesów w procesie rekrutacji uczelnia raczej nie uwzględni. Możesz popróbować zasięgnąć opinii rozmaitych poradni np. psychologicznych, ale szanse na to, iż jakiś psycholog w ciągu ok. godziny potrafi ocenić do czego się nadajesz są raczej marne5. Tak realnie patrząc najlepiej uczynisz wysyłając rodzica na krótką rozmowę z wychowawcą a następnie przedyskutujesz uzyskane informacje z rozsądnymi życzliwymi ludźmi, którzy dobrze Cię znają. Może się jednak zdarzyć, że trudno Ci będzie takowych w swym otoczeniu uświadczyć, jeśli tak  przeczytaj poniższe uwagi, może będą stanowić pomocną wskazówkę.

Najpierw o ”trudności” nieco ogólnie. W języku potocznym słowo to rozumiemy zwykle jako ”obcość”, ”nietypowość”, ”nienaturalność” itp. No i przy takim pojmowaniu tego słowa tzw. studia humanistyczne są rzeczywiście łatwiejsze niż np. studiowanie fizyki czy matematyki. Źródłem tej ”łatwości” jest fakt, że jako zwierzęta stadne mamy permanentny kontakt z innymi ludźmi, ich uczuciami i emocjami oraz sposobami ich wyrażania np. literaturą, muzyką, mediami itp. wydaje nam się więc, że skoro ”mamy to na co dzień” na pewno jest to łatwiejsze od niecodziennych w końcu rozważań toru pocisku czy zależności w trójkącie prostokątnym. I byłoby to może i prawdą, gdyby nie fakt, że ”pewność” (jeśli wolisz nazwij to ”wiarygodnością” czy jakoś podobnie) poznania jest w takiej np. matematyce nieporównanie większa niż w literaturoznawstwie dajmy na to. Tak więc nasza, potocznie rozumiana, ”łatwość” ma u swych podstaw zaakceptowanie sporej i nieusuwalnej powierzchowności poznania. ”Humanista rasowy” powie na to zapewne iż człowiek jako przedmiot poznania jest z natury rzeczy ”wielowymiarowy”, ”głębszy”, ”nieskończenie bardziej złożony” itd. niż najbardziej nawet skomplikowane obiekty fizyczne, choćby dlatego, że posiada wspomniane wyżej emocje jakich ”punkt materialny” jest całkiem pozbawiony. To prawda, lecz stanowi to raczej ”usprawiedliwienie” niż zanegowanie zarówno wspomnianej powierzchowności poznania jak i związanej z nią niemożności przekazania informacji np. o naszych emocjach. Niniejsze usprawiedliwienie co poniektórzy ”humaniści” rozszerzają ochoczo na zwykłe ”lanie wody” czy górnolotne ”swobodne bredzenie”, którym to przypisują rozmaite wzniosłe wartości. I mnóstwo ludzi na te rzekome ”wartości” nabiera się zapominając, iż ”wartości”, których ze względu np. na ich wewnętrzną sprzeczność zweryfikować (użyć) się nie da, zwyczajnie nimi (wartościami) nie są. Takie ”łatwe” studia niewiele więc dają i pożytecznej pracy raczej nie zagwarantują. Jest wszakże pewien wyjątek : jeśli masz ”charakter polityka”, potrafisz wszystko ”zagadać”, dobrze czujesz się w roli wiecowego mówcy i posiadasz tzw. zdolności przywódcze są to niewątpliwie studia stworzone wręcz dla Ciebie! W tym wypadku akurat ”łatwość studiowania” znakomicie koreluje z szansami na rynku pracy. Wielu polityków w ten sposób właśnie ”studiowało” łącząc to zwykle z działalnością w rozmaitych ”młodzieżówkach”, na co inni studenci nie mają czasu lub/ani ochoty. Wprawdzie pewien problem może stanowić tu dość ograniczona ilość miejsc pracy dla tak ”wykształconych” specjalistów niemniej mając wspomniany ”charakter polityka” dasz sobie radę wszędzie.

C.D.N. ?

Waldemar Korczyński

przyp. do rozdz. :


  1. Gra słów : ”ein Stein” to po niemiecku ”kamień” 
  2. Tak było dawniej ; dziś kończą praktycznie wszyscy, niezależnie od posiadanej wiedzy i umiejętności. 
  3. Trochę inaczej bywa w tzw. naukach humanistycznych, gdzie można coś ”rozumieć ale się z tym nie zgadzać”. Jest tak np. gdy wykładowca prawi Ci, że wszystkie blondynki są głupie, a Ty akurat jesteś blondynką właśnie. Rozbieżności takie korygowane są zwykle na egzaminie:) 
  4. Odsyłam np. do obszernych, niestety, prac Fergusona pt. ”Cywilizacja” czy ”Kolos” 
  5. Musiałby nie tylko ocenić typ Twojej inteligencji, zdolności i zainteresowania lecz również zasób Twej wiedzy z nieznanych mu na ogół dziedzin typu biologia czy matematyka. 

Czy demokratyczne państwo prawa, to wódka bezalkoholowa?

Waldemar Korczyński

”Sama woda to niemota.
I ryby tego dowodzą.
Sama wóda to głupota.
Patrz jak pijaczkowie chodzą.
A że ja niemym ni głupim być nie chcę
Więc okowitę razem z wodą chłepcę.”

(zerżnięte – trochę nieudolnie – z Goethego)

W przestrzeni publicznej pojawiają się różne dziwaczne pojęcia. Jednym z nich jest zapisane w naszej Konstytucji „demokratyczne państwo prawa”. Ludzie niby poważni kupują toto i rozumieją zgodnie ze zdeterminowanymi swymi cechami charakteru, wychowaniem, edukacją, wyobrażeniami i diabli wiedzą czym jeszcze. I za każdym razem wychodzi coś innego. Demokracja to rządy ludu jako jedynego suwerena, który w każdej chwili może swe poglądy zmienić. Prawo kojarzone jest z pewną stabilnością i przewidywalnością. Ogień i woda. Polane paliwem emocji dają płomień pożerający nasze przyzwyczajenia, relacje międzyludzkie i ambicje narodowe. Ludzie skaczą sobie do oczu w obronie „wartości”, o których wiedzą tyle co pies o astronomii i zwyczajnie rozpieprzają to, co przez długie lata sami budowali. I żaden polityk nie chce im powiedzieć, że demokratyczne państwo prawa, to taka wódka bezalkoholowa, o której może i fajnie gada się w różnych reklamach, ale której wyprodukować się nie da.

Jak to jest z demokracją? Każde rządzenie polega na podejmowaniu decyzji. Jeśli rządy maja być uczciwe, to rządzący powinien podejmować decyzje przystające jakoś do pewnego zbioru wartości (uczciwość absolutna jest równie nieosiągalna jak pojęcie dobra dla Adama i Ewy przed zerwaniem jabłka w Raju). Jeśli ma to być rządzenie sensowne, to rządzący winien mieć wiedzę o sytuacji w chwili podejmowania decyzji i za decyzję tę jakoś odpowiadać. Lud rozumiany jako zbiór obywateli warunków tych nie spełnia. O żądaniu jakiejkolwiek odpowiedzialności możemy zapomnieć. Nie istnieje też zbiorowa moralność (a więc i zbiorowa uczciwość). Sokratesa na przykład skazano na śmierć w sposób demokratyczny. Jednak zarówno moralność (uczciwość) jak i wiedza czy odpowiedzialność mogą być bardzo sensownie przypisywane ludziom. Kłopot w tym, że nie da się tego prosto przenosić na grupy ludzi, co widać było np. po zachowaniu Niemców za rządów Hitlera. Pisał o tym również Le Bon w swojej „Psychologii tłumu”. Opowieści o „zbiorowej mądrości Polaków” podobnie jak jakiegokolwiek innego narodu to na współczesnym poziomie wiedzy zwyczajne oszustwo. Istnieją wprawdzie badania nt. mało znanych (np. na poziomie kwantowym) oddziaływań między jednostką a grupą, ale do ich praktycznego stosowania droga jeszcze daleka. Co zatem można zrobić? W moim odczuciu można odwołać się do moralności i mądrości pojedynczego obywatela. Jedyną możliwą drogą jest dać temu obywatelowi narzędzia do oceniania sytuacji i (skutków) podejmowanych – nie tylko przy urnie – decyzji. Zastrzeżenie „nie tylko przy urnie” jest, niestety, ważne. Sprawowanie władzy poprzez głosowanie w wyborach prezydenta czy parlamentarzystów to za mało. Pisano o tym w wielu miejscach, więc ja pozwolę sobie odesłać Czytelnika np. do publikacji związanych z ruchem JOW-ów. Istotne jest to, by obywatel miał szansę samodzielnie ocenić np. ustawę czy wyrok sądowy. I nie polegał za bardzo na opinii mediów, które chętnie go w myśleniu wyręczą. Mocodawcy tych mediów może i wypiją za zdrowie utrzymujących ich obywateli, ale ani nie zmniejszy to kolejek do lekarza, ani w żaden inny sposób nie poprawi ich (obywateli) sytuacji. Podstawowym warunkiem rozumienia przez obywatela o co w tym bajzlu chodzi jest, by Państwo gadało do niego językiem, który on choć trochę kuma. Pisanie aktów prawnych zawierających niedodefiniowane pojęcia to znakomity pomysł dla krętaczy używających prawa jako narzędzia do okradania lub uwalania niewygodnych ludzi, ale fatalny dla normalnego człowieka, który chciałby jakoś łączyć prawo ze sprawiedliwością czy uczciwością. Nasza Konstytucja zawiera wiele takich niedodefiniowanych pojęć. Czy da się ją w tym względzie poprawić? Tak i to relatywnie łatwo. Do spisywania trzeba po prostu zatrudnić ludzi znających logikę. Przy okazji mogliby zadbać o jej (Konstytucji) niesprzeczność. Nie chodzi o to, by ludzie ci mówili co do Konstytucji wpisać, ale by wskazywali jak to wyartykułować, aby ustrzec się radosnej tfurczości rozmaitych miłośników prawniczej czy „etycznej” nowomowy. Zespół taki mógłby być zalążkiem jakiejś części Trybunału Konstytucyjnego (por. niżej) badającej formalną poprawność artykułowania prawa i równie formalną jego zgodność z Konstytucją. Pisanie prawa językiem zrozumiałym dla przeciętnego człowieka to warunek sine qua non jego uczestniczenia w demokracji (czyli rządach ludu). Nie jest to, oczywiście, warunek dostateczny, ale takowego nikt jeszcze nie wymyślił i pewnie nigdy nie wymyśli, bo innym warunkiem koniecznym jest chęć obywatela do udziału w decydowaniu o losach jego Państwa.

Naród wszystko może mieć, ale naród nie chce chcieć. To trywialne stwierdzenie jest istotą większości problemów z demokracją. W starożytnej Grecji jednym z narzędzi zmniejszania tego kłopotu był czerwony sznur, na którym niesfornych lub zapominalskich obywateli Aten doprowadzano na miejsce głosowania. Współcześnie przerobiono go na grzywnę za nieuczestniczenie w wyborach. Zdaje się, że coś takiego funkcjonowało kiedyś na Węgrzech. Nie przeceniam jego znaczenia („nieważne kto głosuje, ważne kto liczy głosy” jak mawiał klasyk), ale warto byłoby podumać jak oderwać czasem człeka od ważnej, oczywiście, niewątpliwie, dyskusji przy piwie (zwykle o d….e Maryny) czy kanapowego oglądania serialu. Pojęcia nie mam jak to zrobić, ale przy okazji deklarowanej przez wszystkie rządy budowy społeczeństwa obywatelskiego jacyś uczeni psychologowie coś tam pewnie wymyślą. Ja pozwolę sobie wskazać na inne, trochę bardziej „oddolne” formy zachęcania ludzi do „chcenia” bycia obywatelami. Idzie o maksymalną jawność stosowania prawa (np. na rozprawach sądowych) i dopuszczenie grup obywateli do aktywnego uczestniczenia w tym procesie (np. poprzez artykułowanie i przedkładanie tzw. subsydialnych aktów oskarżenia, występowania w charakterze obrońcy, likwidację przymusu posiadania „licencjonowanego” pełnomocnika itp.). Walczyło o to sporo ludzi (ja jako tako znam m.in. portale Zdzisława Raczkowskiego i obecnego posła Jerzego Jachnika, ale stron takich jest więcej), ale rezultaty, mimo ogromu włożonej pracy są w zakresie zmiany prawa praktycznie zerowe. Udało się jednak zmobilizować część opinii publicznej do zainteresowania się problemem syfu w naszym systemie, co samo w sobie jest już sporym osiągnięciem. Te sprawy mogą być dla tzw. społeczeństwa obywatelskiego kluczowe. Wydaje się, że realizacja takich postulatów miałaby duże znaczenie dla równie często wymienianego społeczeństwa opartego na wiedzy, bo prawo, choć trudno je zaliczyć do nauki, jakąś wiedzą jednak jest. Oba typy („obywatelskie” i „oparte na wiedzy”) społeczeństwa są dla demokracji ważne. A bez formułowania prawa językiem równocześnie i prostym i precyzyjnym idei tych zrealizować się nie da.

Czy prawo stabilne to prawo debilne? W sensie absolutnym pewnie tak. Gdybyśmy dziś mieli prawo sprzed kilkuset lat, to pewnie wielu z nas byłoby niewolnikami, a heretyków i czarownice palilibyśmy na stosach (gdyby nie brakło drewna, oczywiście). Na szczęście zwolenników takiej absolutnej stabilności prawa nie jest zbyt wielu. Zwolennicy bezwzględnego szanowania w common law rozmaitych wyroków sprzed kilkuset lat nawet w Anglii czy USA coraz częściej robią za błaznów lub wycwanionych oszustów. Prawo musi się zmieniać stosownie do zmian społecznych, politycznych czy choćby postępu naukowego i technicznego. Dla obywatela ważne jest jednak tempo tych zmian. Zbyt wolne generuje napięcia społeczne; zbyt szybkie tworzy chaos. Nie da się, niestety, precyzyjnie powiedzieć jakie to tempo ma być, ale większość ludzi zgodziłaby się chyba z poglądem, że szybkie zmiany nie powinny np. dezorganizować życia gospodarczego (podatki), a zbyt powolne umożliwiać np. mataczenie czy wyprowadzanie z firm nieopodatkowanych zysków. To, oczywiście, truizmy, które niby wszyscy znają, ale nie protestują, gdy politycy stabilnością prawa żonglują.

Piszę ten tekst zmęczony i zniesmaczony przedłużającym się sporem o Trybunał Konstytucyjny. Piszę z zażenowaniem, bo nie wiem jak ocenić mam sytuację, gdy jedna strona zarzuca drugiej naruszanie prawa i nie przedkłada na to żadnych formalnych dowodów, a strona obwiniona takich dowodów nie żąda. Co gorsza nie widzę żadnej możliwości sensownego zakończenia tego sporu. Tak na dobrą sprawę, to obie strony dyskutują o tym, czy – a jeśli tak, to w jakim zakresie – prawo ma być przestrzegane. Ja od biedy mogę zrozumieć dyskusję między wysokiej klasy aferzystą, a prokuratorem na temat długości odsiadki. Obie strony mają tu swoje argumenty i rzeczywiście do umów takich dochodzi. Ale w dyskusjach tych prawo jest tylko tłem dbającym o to by np. prokurator nie „wypadł z roli” i za bardzo nie skumał się z podejrzanym. W sporze o Trybunał Konstytucyjny chodzi o prawo jako regulator życia kilkudziesięciu milionów ludzi. Tu nie ma miejsca na przepychanki. Jeśli obecne regulacje prawne są poprawne, nie dobre czy złe, ale właśnie poprawne, czyli formalnie niesprzeczne, a znaczenie użytych słów jest takie samo dla obu stron, i da się wykazać, że np. Sejm takie właśnie prawo narusza, to trzeba dowód tego faktu ludziom pokazać. Dowód formalny, nie luźne opowieści o tradycjach, zgadywanie, co też ustawodawca „miał na umyśle” (por. szkolne zgadywanki pt. „czym myślał poeta” na lekcjach polskiego) np. w chwili uchwalania Konstytucji itp. Gdyby prawo pisane było językiem pozwalającym na jakieś „mechaniczne” przetwarzanie dowód taki za (s)krzynkę dobrej gorzały napisałby student drugiego roku matematyki. Jeśli druga strona znajdzie w tym dowodzie byki, to trzeba przeprosić i wycofać zarzuty. Jeśli byków nie ma, to przeprosić powinien Sejm. I wycofać wadliwe uchwały. Spór prowadzony w takim jak dziś stylu przypomina magiel miejski i kompromituje wszystkich biorących w nim udział, a zwykłych ludzi przerabia na „mięso armatnie” obu „wysokich układających się stron”. Ja rozumiem, że dziś nasze (i nie tylko nasze) prawo pisane jest językiem bardziej nadętym niż sensownym i że szybko zmienić się tego nie da. Akceptuję też wynikającą z tego faktu konieczność traktowania prawa jak kołdry wydzieranej sobie przez zmarznięte i pokłócone małżeństwo. Staram się usprawiedliwiać emocjonalne wypowiedzi naszych polityków i ich wyborców. Boję się jednak, że okrywająca nas wszystkich, rzeczywiście brudna i dziurawa, kołdra obecnego prawa zostanie podarta bezsensownie. Nie boleję nad tym, że prawo to jest zmieniane, bo sam, niestety, jego „wartości” doświadczyłem. Chciałbym jednak widzieć jakąś nadzieję na zmiany sensowne. A bez zmiany języka artykułowania tego prawa nadziei takiej nie mam. Na dziś wystarczyłoby mi wyraźne wskazanie tego faktu przez jakichś znaczących polityków, bo wiem jaką niechęć społeczną budzi każda próba delegowania ważnych decyzji na automaty. Ludzie nie boją się latać samolotami sterowanymi przez automatycznego pilota, ale nie wyobrażają sobie wydanego przez automat, w błahej nawet sprawie, wyroku sądowego. To są realia. I ja o tym wiem. Politycy też, pewnie nawet znacznie lepiej niż ja. Wiedzą też o tym, że stworzenie w zupełnie sensownej perspektywie czasowej „automatycznego sądu” jest możliwe. Współczesne programy potrafią już tworzyć teorie naukowe, a informatycy zastanawiają się jaką etykę wbudować w coraz szybciej rozwijającą się sztuczną inteligencję. Programów do automatycznej weryfikacji niesprzeczności zbiorów zdań (np. kodeksów czy tekstów konstytucji) i dowodów wyrwany do odpowiedzi, nawet dobry, informatyk szybko nie policzy. Wszystko to już jest. Nie ma jednak „woli politycznej” by przekonanie, iż „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie” przerobić na hasło „”i niechaj prawo prawo znaczy, a sprawiedliwość sprawiedliwość”. Pytanie o to dlaczego tej woli nie ma jest w dyskursie o Polsce nieobecne, a dla oceny intencji polityków może okazać się bardzo ważne.

Co ma robić Trybunał Konstytucyjny? Zgodnie z niemieckim wzorcem chodzi tu o badanie zgodności prawa z Ustawą Zasadniczą (Grundgesetz), która miała przerobić totalitarne Niemcy nazistów na „demokratyczne państwo prawa”. Pierwszy taki trybunał powstał właśnie w Niemczech po II wojnie światowej. Wcześniejsze, np. austriackie, pomysły były znacznie skromniejsze i w zasadzie nikt ich nie naśladował. My poszliśmy śladem Niemców zastępując w motywacji powołania TK nazistowską III Rzeszę naszą „demoludową” PRL. Niestety ani Niemcy, ani żadne chyba inne państwo, nie określiły dokładnie roli takiego organu poprzestając na przypisaniu mu wspomnianego wyżej „badania zgodności”. Kłopot polega na tym, że badać trzeba zarówno „zgodność formalną” w sensie niesprzeczności, jak i zgodność ustawy z intencjami twórców Konstytucji. Tę pierwszą można spokojnie „zwalić” na automat lub zespół trochę lepiej opłacanych matematyków. Z tą drugą kłopotów jest więcej. Jeśli prawo ma spełniać rolę regulatora życia społecznego, to rozumienie przez dowolnych dwóch obywateli użytych do jego artykułowania słów winno być przynajmniej podobne (najlepiej takie samo). Trzeba więc znaleźć taki poziom szczegółowości opisu, który będzie możliwy do zaakceptowania przez wszystkich zainteresowanych. Celowo piszę „zainteresowanych”, a nie „obywateli”, bo przeciętny obywatel to „rozumienie prawa” długo jeszcze delegował będzie na prawników (np. adwokatów). Od funkcjonariuszy Państwa (np. sędziów) można jednak czegoś takiego oczekiwać i nakazać im potwierdzenie tego własnym podpisem z konsekwencjami zawodowymi (np. utratą stanowiska) za „olanie” swego podpisu. Mielibyśmy więc jakąś gwarancję, że wszyscy sędziowie TK tak samo rozumieją prawo. Nie byłaby to gwarancja absolutna (gdzie takie są?!), ale wyeliminowałoby to sporo nieporozumień. Formalną poprawność rozumowań prowadzących do orzeczeń kontrolować jest (w sytuacji gdy używamy języków dobrze określonych) łatwo i w zasadzie ten problem prawników dotyczyć nie musi. Gorzej z dopasowanie prawa do szybko zmieniającego się świata. Tu może się zmieniać zarówno samo prawo jako „tłumaczenie” pewnej aksjologii (systemu wartości takich jak prawda, życie, Bóg itp.), które aksjologii tej nie zmienia, jak i sama aksjologia. Oba rodzaje zmian mogą wymagać zmiany Konstytucji. O ile jednak w pierwszym przypadku można milcząco przyjąć zgodę Narodu na podejmowanie (po ew. szczątkowych konsultacjach społecznych) decyzji o zmianach przez swych reprezentantów, to w drugim wypadałoby chyba bezpośrednio (np. w referendum) zapytać o zmiany wszystkich obywateli. Co bardziej wycwanieni politycy i tak nie mają się czego obawiać; w najbardziej nawet „obywatelskim” i „światłym” społeczeństwie zawsze znajdą się media przerabiające wilków niewinne baranki lub odwrotnie. Bez złudzeń; cwaniacy zawsze spadną na cztery łapy. Zysk społeczny proponowanych zmian polegałby na eliminacji z polityki matołów i cwaniaków mniejszych. Zmniejszyłaby się w ten sposób pewnie również część dochodu narodowego marnotrawiona przez decyzje tych ludzi i dyskomfort obywatela w kontaktach z Państwem.

W istniejących państwach demokracja i prawo podobnie jak alkohol i dodatki w drinku występować mogą w różnych proporcjach. Dawniej ludzie starsi i kobiety preferowali drinki z mniejszą zawartością alkoholu, dziś kobiety poszły chyba sporo do przodu. W polityce zdaje się też. Miałem kiedyś nadzieję, że poprawi to kulturę politycznych dyskusji. Boję się, że była to nadzieja płonna. A rozmowa o sprawach ważnych daje się sensownie prowadzić tylko na w miarę „spokojnym poziomie”. Czy dziś uda nam się tak właśnie spokojnie o prawie pogadać? Nie wiem. Może warto, by ktoś odpowiednio ważny zaapelował o zastąpienie emocji argumentami i uporządkowanie naszych sporów. Bez takiego uspokojenia wkrótce będziemy się naparzać jak angielscy i rosyjscy kibole po meczu ich drużyn. I z równie ważnych powodów. I jeszcze usprawiedliwienie. Pod adresem „prawodawców” formułować można, oczywiście, znacznie więcej wymagań. Ja ani nie mam ambicji ani kwalifikacji by szczegółowo o tym pisać. Ten tekst to luźne uwagi człowieka, który się o nasze „demokratyczne państwo prawa” kilka razy potknął i chciałby dziś wskazać trochę tego, czego wcześniej nie zauważył. Ja nie mam złudzeń; „demokracji ludowej” na zwykłą demokrację w jednym pokoleniu (w dodatku bez stosownych reform nauczania) przerobić się nie da, ale bez podejmowania prób nie uda się to nigdy.

Jak przekonać ludzi, że warto mieć dobre prawo?

Po co jest prawo i jak dobrze je znamy. Istnieje co najmniej kilka odpowiedzi na pytanie „Co to jest prawo”, a dawniej na studiach był nawet przedmiot nauczania pt. „Teoria państwa i prawa”. Zainteresowanych bliżej rozmaitymi teoriami prawa odsyłam do polecanej w nauczaniu tego przedmiotu literatury. Generalnie właściwie wszystkie określenia prawa zawierają odniesienia do czegoś dla pojedynczego człowieka transcendentnego, na ogół do Boga lub tzw. wartości. Te ostatnie – wbrew poglądom np. ortodoksyjnych marksistów –zwykle też jakoś tam „wyrastają” z religii, więc tak naprawdę tuptamy sobie w tym samym miejscu. No i zadaniem (celem tworzenia prawa) jest przetłumaczenie z języka religii (aksjologii) na „ludzki” pojęć dobra i zła oraz nakłanianie ludzi do czynów dobrych i odstraszanie od złych. Tłumaczenie to – jeśli ma spełniać swą rolę – winno być dla szarego obywatela czytelne i zrozumiałe. Ten szary człowiek powinien rozumieć słowa, którymi prawo napisano i choć trochę kumać o co w tym interesie chodzi. Powody wydają się być oczywiste; chodzi o to by sam tego prawa przestrzegał i potrafił sprawdzić, czy inni też to robią. No i tu kończy się teoria. Życie pokazuje, że przeciętny obywatel ma o prawie pojęcie delikatnie mówiąc mętne. Robiono mnóstwo badań, zadano ludziom tysiące pytań, opracowano wiele tysięcy ankiet i w zasadzie zawsze wychodzi to samo : znajomość prawa (uczeni lubią mówić „kultura prawna”) jest fatalna, a zwykły człowiek jest wobec instytucji państwa całkowicie prawie bezradny i skazany na pomoc prawników.

Kto jest winny naszym kłopotom z prawem. Gdyby wszyscy prawnicy byli uczciwi i równie w prawie biegli nie byłoby pewnie wielkich problemów. Że tak nie jest wie większość tych, którzy mieli z prawem wątpliwą przyjemność bliżej się spotkać. Czyli praktycznie wszyscy dorośli, bo załatwiając cokolwiek w urzędzie też jakoś się o prawo ocieramy. Z innych badań wnosić można, że większość ludzi ocenia stosujących prawo funkcjonariuszy (np. sędziów) i urzędników (np. w instytucjach administracji państwowej) źle. Zarzuca im się głównie korupcję i brak kompetencji. Bywają też narzekania na „system”, że ustawia obywatela w roli petenta, że wymusza na urzędnikach traktowanie obywatela jak potencjalnego przestępcy czy pozwala urzędnikowi (funkcjonariuszowi) czuć się bezkarnym. Jakby poszukać to można by do tej listy jeszcze trochę dopisać. Oskarżeń samego społeczeństwa o działania wiktymogenne tj. prowokujące państwo do popełnianie przestępstw na szkodę swych obywateli nie słychać prawie wcale. A żyjemy przecież w państwie demokratycznym i państwo to nie ma szans na popełnienie jakiegokolwiek przestępstwa bez współudziału swych obywateli. Naprawdę. Kłopot w tym, że przeciętny obywatel, szczególnie w tak młodej jak nasza demokracji, wciąż dzieli ludzi na naszych i „onych”.

Nasi i ichni. No i tu jest pies pogrzebany. Praktycznie każdy taki podział generuje przekonanie, że ci „nasi” są lepsi od „onych” w każdej dziedzinie. Szczególnie w dziedzinach dla nas ważnych (tzn. że w sytuacji konfliktowej staną po „naszej” stronie bez względu na wspomniane wyżej „wartości”). I tak jak w przypadku rozmaitych autorytetów idealizujemy tych nieszczęsnych „naszych” przypisując im mądrość, poczucie sprawiedliwości, nadludzką wręcz siłę ducha, odwagę, konsekwencję i co nam tam jeszcze dobrego do głowy przywędruje. No i – oczywiście – pisanie i przestrzeganie prawa im właśnie powierzamy. W całości.

Jakie mamy kłopoty ze sprawdzaniem czy prawo nie bredzi. Dziś, w epoce sztucznej inteligencji, systemów eksperckich czy choćby tylko programów komputerowych weryfikujących niesprzeczność zbioru wypowiedzi (np. kodeksu) jest to po prostu anachronizm. Nie ma żadnych poważnych przeszkód aby badanie np. niesprzeczności prawa sformalizować i powierzyć komputerowi. Pomysł, by zaufanie do ludzi zastąpić zaufaniem do bezdusznego automatu jest jednak trudny do zaakceptowania nawet w stosunku do autonomicznych samochodów (co ciekawe automatyczny pilot w samolocie już nas nie oburza), a w przypadku prawa odczytywany jest jako herezja. Nie tylko na poziomie stosowania prawa, ale nawet jego tworzenia czy weryfikowania. Zapytajcie kto kiedy żądał od uczonych prawników dowodu, że prawo nie jest sprzeczne, że żaden jego przepis nie przeczy innemu. Ja, poza próbami instrumentalnego (zwykle w jakichś dyskusjach dla pognębienia przeciwnika) wykorzystania takich sprzeczności lub pytań o nie, przypadków takich nie znam. Ludzie akceptują sprzeczności prawa od czasów rzymskich, kiedy to powstały mało znane powiedzenia mówiące z jednej strony, że „Prawo [cywilne] jest dla ludzi starannych”, z drugiej, że „Każda definicja w prawie [cywilnym] jest ryzykowna, bo [prawdopodobnie] można ją podważyć”. Obywatele w to wierzą i chętnie bredzą, że „nieznajomość prawa szkodzi”, bo nie pojmują, że twórcy prawa to ludzie tak samo jak i oni sami mądrzy (a bywa, że i głupsi) i takie same debilizmy do prawa wpisać potrafią. Dobrej rady na to nie ma, bo analiza długiego tekstu przez najbieglejszego nawet prawnika podlega takim np. ograniczeniom jak pojemność jego pamięci, zmęczenie, czy choćby szybkość rozumowania. Spróbujcie przeczytać ze zrozumieniem trochę grubszą (tak z 1000 stron; są takie, polecam „Drogę do rzeczywistości” Penrose’a) książkę, a potem powiedzieć, co było na konkretnej stronie. A akty prawne najmarniejszego nawet państwa, to nie tysiąc, a wiele tysięcy stron. I treść tej „książki” dynamicznie się zmienia. Jaki prawnik potrafi to ogarnąć? A jeśli zatrudnić do tego celu grupę ludzi, to gdzie gwarancja, że potrafią się w sensownym czasie dogadać? Że w ogóle potrafią się dogadać? Warto docenić tu „dorobek” postmodernizmu zweryfikowany przez Alana Sokala.

Co z tym można zrobić. Jedyną praktycznie dostępną możliwością stałej weryfikacji tego bajzlu jest zwalenie procesu sprawdzania poprawności sformułowań i niesprzeczności prawa na komputer. Dziś jest to możliwe; do dyspozycji mamy naprawdę wiele programów weryfikujących nawet bardzo długie teksty. Nie chodzi, oczywiście, o to by komputer całkowicie zastępował człowieka. To nie jest możliwe. Rzecz w tym, by można było mieć gwarancję niesprzeczności prawa. Nie oznacza to, że mieć możemy również jego „zupełność”, tzn. sytuację, gdzie potrafimy skodyfikować całą dostępną naszym zmysłom rzeczywistość, zdefiniować wszystkie możliwe zdarzenia i o każdym z nich orzec czy jest „naganne” (np. karalne) czy nie. Tego zrobić się nie da. Można jednak sporządzić pewien „szkielet”, na którym budowalibyśmy konkretne orzeczenia. W tym np. Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego.

Czy można przekazać tę wiedzę społeczeństwu. Kłopot w tym jak przekonać ludzi, że (spory) wysiłek włożony w stworzenie takiej „Nadkonstytucji” jest dla nas wszystkich opłacalny. Ci, którzy usiłowali kiedykolwiek coś wspólnie z innymi zrobić znają takie problemy. Tego typu wiedza nie jest, niestety, możliwa do przekazania bez osobistego doświadczenia w dyskutowaniu z innymi jakiegoś trudniejszego problemu. Tak naprawdę, to żadna wiedza praktycznie użyteczna nie może być przekazana jako informacja bez osobistego zaangażowania w jej zdobywanie. Nie ma więc dobrego sposobu przekazania szaremu człowiekowi obrazu beznadziei w tworzeniu dobrego prawa i przekonania go, że musi pogodzić się z istniejącym (i stale rosnącym) syfem, bo nie ma sposobu, aby ktokolwiek całe to bagno ogarnął. A przeciętny obywatel choć zwykle na prawo narzeka, to o nim nie dyskutuje, bo zna ciekawsze tematy (np. jak to na meczu było, jaka to ta Iksińska wredna baba jest itp.) i na co dzień prawem się nie zajmuje. Nie ma więc wspomnianego wyżej doświadczenia w rozważaniu tego typu spraw. Można mu zatem przekazać pewną informację o prawie (której na ogół i tak nie skuma), ale nie można dać mu żadnej praktycznie użytecznej wiedzy.

Kto ma ten problem rozwiązywać. Decyzję o tym, czy prawo i jego stosowanie ma być „nasze” czy politycznie neutralne muszą podjąć elity. Ale one, tak „same z siebie”, nie wskażą na prawo „neutralne”, bo opowiadałyby się za utratą najważniejszego narzędzia sprawowania władzy ( jest takie rzymskie powiedzenie, że „Rządzący nie podlega prawu.”. Żaden rząd tego nie cytuje, ale chyba każdy chciałby stosować ). I koło się zamyka. Społeczeństwo jest wygodne i troskę o jakość prawa zostawia elitom, a elity w dobrze pojmowanym własnym interesie dobrego dla ludzi (np. utrudniającego manipulacje i przekręty) prawa nie wprowadzą, bo ryzykują utratę władzy. A na to nawet te naprawdę „dobre”, chcące coś dla ludzi zrobić, tzn. „nasze” elity pozwolić sobie nie mogą, bo jak władzę stracą, to tych dobrych zmian nie wprowadzą i będzie jeszcze gorzej. Można, oczywiście, zaproponować ludziom by cnót obywatelskich np. miłości (szacunku) do władzy, uczyli się od Wolterowskiego Kandyda, ale kto dziś toto czyta? I jak pokazać analogię miedzy np. państwem a ukochaną Kandyda? Kto to załapie? Można też czekać na taki stopień ogłupienia i intelektualnego rozleniwienia ludzi, który wyzwoli ich z potrzeby zadawania jakichkolwiek trudniejszych pytań. Pesymiści mogliby czekać na osiągniecie takiego stopnia degrengolady społeczeństwa, w którym jedynym sensownym rozwiązaniem byłaby jakaś wersja powtórki Rewolucji Francuskiej. Możliwości podobnych rozwiązań jest wiele. Nie wiadomo które gorsze. A jakby nie patrzeć, to tendencje „rozwoju” zarówno stanowienia jak i stosowania prawa są na kursie kolizyjnym z (nierealnymi na ogół) oczekiwaniami społecznymi pod jego (prawa) adresem. Ja nie wiem jak z tego wybrnąć. Wydaje mi się, że jedyną realną szansę stanowić mogą jakieś „oddolne” inicjatywy grupek ludzi „dotkniętych” realnie istniejącym w Polsce „wymiarem sprawiedliwości”. Być może jakieś – niekoniecznie do końca „dogadane” – ale przynajmniej niewykluczające się wzajemnie głosy nt. sensowności prawa obecne np. w Internecie mogłyby coś pomóc. Może wygenerowałyby one wspomniane wyżej aktywne uczestnictwo w dyskusji o prawie większej niż dziś liczby osób, co przełożyłoby się na lepsze rozumienie potrzeby reform i wymusiło na elitach jakieś działania w tym kierunku. Być może odpowiednio wysoko usadowieni uczciwi ludzie (wierzę, że tacy są) potrafią te, słabe jeszcze, inicjatywy wesprzeć. Ale może ktoś z czytających ten tekst ma lepsze pomysły?

Waldemar Korczyński

O co nam chodzi.

Nowe techniki informacyjne, głównie Internet, zalewają nas potokiem informacji w którym coraz trudniej odróżnić sprawy ważne od nieistotnych. Podobnie, choć w innej płaszczyźnie, działa przyśpieszające wciąż tempo życia wypychające refleksję czy choćby trochę głębsze przeżycia na margines naszej codziennej egzystencji. Żyjemy coraz „płyciej”, nie dostrzegając nie tylko problemów innych ludzi, ale i swoich własnych. W miejsce przeznaczone dawniej na własne, adekwatne do naszej osobowości i sytuacji życiowej, emocje i przemyślenia wkładamy slogany z telewizyjnych reklam, sztampowej szkolnej edukacji, czy nawet cytaty, które są akurat w modzie. Realną rzeczywistość zastępujemy papką niepowiązanych ze sobą informacji, które częściej budzą emocje niż myślenie. To trend ogólnoświatowy. I jak dotąd nikt żadnego remedium na to nie wynalazł. My też ambicji takich nie mamy. Pod walec społecznego, ekonomicznego, technicznego czy naukowego postępu chcemy jednak co jakiś czas wrzucać kamyczki pytań na które nie znamy odpowiedzi. Po wielu z nich walec przejedzie bez echa, inne zepchnie na pobocze ale mamy nadzieję, że niektóre pękać będą na tyle głośno, by jakiś zaganiany przechodzień zatrzymał się na chwilę. Ta chwila zatrzymania się nie jest pewnie wartością porównywalną z Prawdą czy Pięknem, ale jakaś „suma” takich chwil jest w naszym odczuciu wystarczającym powodem, aby poświęcić nań trochę naszego czasu i energii.

Na naszej stronie zamierzamy głównie stawiać pytania. Różne pytania. Stawiane od lat wielu, od niewielu i całkiem nowe, które się dotąd, według naszej wiedzy, nie pojawiały. Pytania proste, przeciętne i bardzo trudne. Ważne dla całej ludzkości, małych grup ale i pojedynczych osób. Adresowane do konkretnych osób, czy organizacji, ale również takie dla których nie potrafimy znaleźć konkretnego adresata. Pytania, których wyartykułowanie nie wymaga większej wiedzy, ale i takie, których bez tej wiedzy zrozumieć się nie da. Będziemy starali się formułować nasze pytania jasno, ale cieszyć nas będzie każda poprawka tego co wymyślimy. W najbliższej przyszłości nie przewidujemy żadnej platformy wymiany poglądów. Nie stać nas dziś na moderowanie takiej dyskusji. Chcemy, jak to już wyżej powiedziano, wrzucić tylko niekiedy do mielących naszą świadomość młynów medialnych kamyczek, którego odprysk zrobi w kokonie mediokracji otwór pokazujący nieco inny, bardziej realny świat. Chcemy osiągnąć tylko tyle. I aż tyle.

Do kogo adresujemy tę stronę?

Na pewno nie do obojętnych, ani przekonanych do swoich, na przykład politycznych czy społecznych, racji. Ani jedni, ani drudzy pytań nie potrzebują. Pierwsi uznają, że tracą czas, u drugich pytania wywołają agresję. My chcemy zwracać się do ludzi, którzy mają jakieś wątpliwości. Nie zamierzamy wątpliwości tych rozwiewać (choć nie wykluczamy, że przy okazji jakiejś dyskusji uda się coś wyjaśnić). Przeciwnie, mamy nadzieję, że zasiejemy ziarno zwątpienia również tam, gdzie go jeszcze nie było. Adresujemy więc naszą stronę do ludzi ciekawych świata i poglądów innych ludzi. Do ludzi, którzy nie boją się formułowania własnych o świecie opinii. Jest ich może niewielu, ale to oni właśnie wyprowadzają obojętnych i przekonanych ze ślepych uliczek w które wpadają.